Epitafium dla trójkąta

To koniec jednego z najbardziej niezwykłych i najbardziej kontrowersyjnych projektów wydawniczych, a zarazem powrót do starych biegunów dyskusji o polskich sprawach, która w poprzednich wcieleniach nie przyniosła nic dobrego.

30.06.2009

Czyta się kilka minut

Odejście Cezarego Michalskiego i Roberta Krasowskiego z redakcji "Dziennika" wprawdzie nie oznacza zamknięcia tej gazety, ale zmienia sytuację na polskim rynku idei. Czymkolwiek "Dziennik" będzie w przyszłości, już teraz widać, że z wolna wyparowuje z niego napięcie charakteryzujące go od początku istnienia. Owszem, nadal można przeczytać analizy polityczne Michała Karnowskiego czy Piotra Zaremby, lecz odnoszą się one zwykle do polityki bieżącej, najwyżej "tej za zakrętem", która niebawem nadejdzie. Nadal nazbyt zdroworozsądkowe komentarze pisuje Jan Rokita, nadal w cotygodniowym dodatku "Europa" pojawia się Paweł Śpiewak, ale nawet po tytułach widać, że to nie to samo, jakby duch uleciał ze szpalt niegdyś wręcz wypełnionych elektrycznością.

Agonia "Dziennika" w poprzednim kształcie trwała dość długo. Towarzyszyła jej stugębna plotka o rychłym upadku pisma i problemach redakcji, od paru miesięcy widać było, że pismo jest coraz słabiej redagowane. W końcu decyzja o połączeniu z "Gazetą Prawną", specjalizującą się w sprawach gospodarczych, ucięła spekulacje i spowodowała zmiany w redakcji. Michał Kobosko, który objął schedę po Krasowskim, kierował dotychczas innym "produktem" Axela Springera, "Newsweekiem", o nieokreślonym ideowym profilu i wystandaryzowanej na zachodnią modłę formie pisania.

***

Początek był zaprawdę niezwykły: w Springerowskim tabloidzie "Fakt" umieszczono wkładkę "Europa", gdzie w krótkim czasie zgromadzono świetne polskie pióra i umysły, równocześnie przedrukowując najbardziej modnych zachodnich intelektualistów. Przypominało to trochę założenie ogrodu w szambie. Autorzy tacy jak Marcin Król czy Agata Bielik-Robson wychwalali tabloidy jako nośnik nowoczesności, równocześnie pisząc teksty w dodatku. Kierował nim tandem Krasowski-Michalski, którzy wkrótce otrzymali własny tytuł - "Dziennik" właśnie. Czytelnicy nie musieli już dokonywać ekwilibrystyki między gołymi cyckami na stronach tabloidu a Guyem Sormanem we wkładce.

"Dziennik" od początku nie ukrywał, że jego ambicją jest złamanie panowania "Gazety Wyborczej" na prasowym rynku wydawniczym i odebranie Adamowi Michnikowi monopolu na pisanie historii polskiej inteligencji, ale równocześnie unieważnienie środowiska polskiej prawicy katolicko-narodowej jako jedynej alternatywy dla "Wyborczej". Początki były obiecujące, potem było gorzej, tendencja wzrostowa się zatrzymała, a z czasem sprzedaż zaczęła się kurczyć.

Nie czas i miejsce na opis walki tytułów o czytelnika, podstępów i chwytów marketingowych - to raczej przynależy do historii polskiego biznesu. Ważne jest coś innego: przez te trzy lata dla znacznej części polskiej inteligencji młodego i średniego pokolenia "Dziennik" był "nośnikiem" fascynującej lektury sobotnio-niedzielnego dodatku "Europa", który zrewolucjonizował zarówno polską debatę publiczną, jak sposób postrzegania dotychczasowych sporów ideowych.

Dość powiedzieć, że po upadku "krasowsko-michalskich" nawet ich fundamentalni przeciwnicy z "Rzeczpospolitej" i "Teologii Politycznej", nie żałując bynajmniej tego faktu, oddawali "Europie" cześć (przy równoczesnym zamilczeniu tego faktu w "Wyborczej"...). Co takiego było w sposobie redagowania tego weekendowego magazynu, że stał się on tak istotnym miejscem?

***

Po pierwsze, dla redaktorów "Europy" "nie było Greka ni Żyda". Z dyskusji o Polsce nie wykluczali nikogo (czy też prawie nikogo, o czym dalej). Na łamach ich pisma spotykali się profesorowie Nowak i Legutko z profesorami Królem i Śpiewakiem, Matyja spierał się z Sierakowskim, prawica z lewicą, katolicy z zażartymi liberałami. Temu zderzeniu racji środowisk i autorów towarzyszyła równie ochocza gotowość do wyboru autorów zagranicznych nie według klucza sympatii redaktorów, ale wagi racji, które reprezentowali. W ten sposób Slavoj Žižek i Alain Badiou, obaj guru lewicy, sąsiadowali na łamach "Europy" z amerykańskimi neokonami, np. George’em Weiglem. Wielka w tym zasługa Macieja Nowickiego, Karoliny Wigury i Filipa Memchesa z załogi "Europy", potrafiących w świetnych wywiadach wydobyć z rozmówców to, czego my nad Wisłą chcielibyśmy się od nich dowiedzieć.

Powiedzmy od razu: Krasowski z Michalskim postanowili robić pismo, które opowiadało o ideach piórami ich najwybitniejszych żyjących przedstawicieli, nie uważając przy tym, że może to być szkodliwe dla niewyrobionych polskich czytelników lub że będą propagować myśli, z którymi się fundamentalnie nie zgadzają. Biorąc pod uwagę, że pozostałe dzienniki o silnych własnych przekonaniach trenowały na Polakach przez prawie dwie dekady właśnie odwrotność założeń redaktorów "Dziennika" - był to prawdziwy przełom.

Bynajmniej nie oznaczało to, że redaktorzy nie posiadali własnych poglądów, a ich pismo było ideowo letnie. Tu dochodzimy do drugiego elementu: ambicji "Dziennika" bycia taranem modernizacyjnym. Pismo opowiadało się za liberalnym ładem, w którym ostre spory o kwestie światopoglądowe muszą ustąpić celowi w rodzaju "ciepłej wody w kranie" (ta fraza z jednego wstępniaka stała się powodem niemilknących do dzisiaj szyderstw przeciwników). Było to kolejne wcielenie polskointeligenckiego mitu modernizacji, czyli tęsknoty za siłą w kraju jej pozbawionym, dążenia do przeorania dotychczasowych sporów po to, by wydobyć z polskiej polityki i polskich umysłów pragnienie sięgnięcia po wielkie cele reformy państwa, ba, zmiany stosunków społecznych na tyle, by można było konkurować w okrutnym świecie turbokapitalizmu.

Stąd polityczne sympatie gazety - najpierw popierającej PiS, gdy ten był nadzieją na zmianę, potem sympatia dla rządów Tuska, jako pacyfikującego wojny ideologiczne oddalające jakąkolwiek modernizację. Ta ekwilibrystyka była według krytyków pochodną próby znalezienia czytelników, ale tłumaczy się równie dobrze szukaniem Księcia, któremu można byłoby pomóc w podniesieniu jego dziedzictwa ze słabości.

***

"Dziennik" bywał czasami kapryśny w swoich wyborach, a czasami histeryczny w atakach. W tych ostatnich celował Michalski, coraz bardziej przesuwając granicę między własnymi urazami a krytyką poglądów i postaw przeciwników. Dodawało to pismu pieprzu, ale równocześnie pozwalało przeciwnikom odpierać zarzuty (bądź je przemilczeć), wszystko tłumacząc osobistymi kłopotami redaktorów. Niesmakiem powiało, gdy "Dziennik" opublikował wywiad z osobą z wnętrza "Wyborczej", z powodu choroby nieodpowiadającą za własne słowa, traktując to jako świadectwo podobne innym. Z podobną zaciekłością atakowano krąg "Teologii Politycznej" (wykluczając jej liderów z dyskusji na łamach, co było wyjątkiem), którym potrafiono wypominać marki samochodów i ich wyposażenie jako dowód hipokryzji, co przynosiło raczej komiczny efekt.

"Dziennik" był bowiem tyle publicznym przedsięwzięciem, co prywatnym rozrachunkiem redaktorów z przeszłością wielu środowisk (w tym własnego). Ale to właśnie powoduje, że do tej pory nie było w Polsce równie wiwisekcyjnej rozmowy o wyborach pokolenia przełomu odzyskania niepodległości, równie szczerego rozrachunku z pomyłek, złudzeń i błędów całej formacji inteligencji polskiej. Bez lektury "Dziennika" z tego okresu nie będzie można w przyszłości napisać historii ideowych wyborów ostatnich 20 lat.

***

Odejście dotychczasowego kierownictwa "Dziennika" może oznaczać, że załamie się jeden z biegunów opinii w Polsce, który powodował, że ostatnie 3-4 lata należały do najciekawszych okresów prasy niepodległej. Między tradycyjny w naszym kraju dialog głuchych: środowisko inteligenckiej lewicy ("Wyborcza") kontra obóz prawicy katolickiej ("Rzeczpospolita") wbił się na pewien czas tytuł modernizatorów o liberalnym nachyleniu, przy czym liberalizm nie oznaczał w tym przypadku ani konieczności przyjaźni z generałami stanu wojennego, ani udawania, że Polska jest takim samym krajem jak Holandia czy Belgia. Ten trójkąt codziennych gazet wraz z ich sporami powodował tę szczególną przyjemność codziennej lektury, ze świadomością, że w kraju toczy się debata o rzeczach ważnych. Przemiana "Dziennika" w jakieś kolejne wcielenie bezbarwnej prasy "dla rynku" spowoduje powrót do znanego aż do znudzenia podziału liderów opinii. Jak pokazują czasy przed pojawieniem się "Dziennika", nie służyło to ani wolności opinii, ani polskiej polityce.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2009