Dolnośląski bajpas

Prof. Zbigniew Religa, ceniony kardiochirurg, jako lekarz był w komfortowej sytuacji. I on, i jego zagrożeni pacjenci byli gotowi na każde ryzyko. Jako minister ma dużo gorzej. Skuteczne środki leczenia systemu ochrony zdrowia są zbyt radykalne, by zyskiwać społeczne poparcie, natomiast w cenie są populizm i zaniechanie. Mordercze dla systemu, ale przynoszące chwilowe zyski polityczne.

05.02.2007

Czyta się kilka minut

rys. M. Owczarek /
rys. M. Owczarek /

Gdy komornik zajął całe konto bankowe wrocławskiego Akademickiego Szpitala Klinicznego, co w praktyce oznaczało zam­knięcie szpitala najdalej za dwa tygodnie, zrozpaczeni rodzice dzieci leczonych w klinice hematologii zorganizowali konferencję prasową. Na kolanach posadzili chore na raka dzieci. Osłabione, wymizerowane, bez włosów, które straciły przez chemię. Takiego nagromadzenia ludzkiego nieszczęścia, jak to mówią prości ludzie, "nie idzie wytrzymać", więc wystarczyło, by któreś z dzieci powiedziało jedynie: "my po prostu chcemy żyć", a łzy popłynęły nie tylko po twarzach rodziców, ale i zgromadzonych dziennikarzy.

Minister Religa skomentował, że nie powinno się epatować widokiem dziecięcej tragedii, i w pewnym sensie ma rację, bo na pewno nie poprawiło to psychicznej kondycji pacjentów. Jednak w sytuacji, gdy ma się do wyboru wstrząsający pokaz albo śmierć, każdy z nas, z ministrem na czele, zrobiłby zapewne to samo. Warto jednak zwrócić uwagę na pewien szczegół w myśleniu rodziców małych pacjentów. Chodzi im oczywiście o ratowanie dzieci, ale mówili "ratujcie szpital". Zrozpaczeni rodzice mają prawo do takiego braku precyzji. Niestety, podobny błąd w myśleniu popełniają kolejne parlamenty i rządy, lekarze, pielęgniarki oraz media, a w ślad za nimi opinia publiczna.

Celem systemu ochrony zdrowia jest skuteczne leczenie pacjentów, a nie podtrzymywanie istnienia zakładów pracy, jakimi są szpitale. Zbędne lub źle zarządzane szpitale generujące gigantyczne długi i w efekcie zabierające pieniądze tym szpitalom, które dzięki akrobatycznym wyczynom utrzymują dyscyplinę budżetową, nie służą pacjentom. Szkodzą celowi, któremu ma służyć system ochrony zdrowia.

Przyczyny, dla których powstają szpitalne długi, są znane od lat. W uproszczeniu wygląda to tak: po pierwsze, za mało pieniędzy w systemie, bo nie jesteśmy krajem bogatym, a ochrona życia i zdrowia potrafi oczywiście pochłonąć każde przeznaczone na to środki. Po drugie, w niektórych regionach Polski szpitali jest za dużo lub mają nieodpowiednią strukturę, czyli rodzaj świadczonych usług nie jest dostosowany do regionalnych potrzeb. Po trzecie, służbie zdrowia brakuje dobrych menadżerów, a kolejne akcje oddłużania placówek były w praktyce wielokrotnie wysyłanym sygnałem, że nieliczenie się z kosztami i zadłużanie szpitali jest lepszym sposobem na zarządzanie nimi niż kłopotliwa restrukturyzacja.

Najgorsze jednak jest to, że choć te przyczyny są znane od dawna, to od równie dawna nikt nie zdecydował się na konsekwentne wprowadzanie programów mogących zmienić taki stan rzeczy. Jeżeli nawet uchwalano skuteczne reformy, to zaraz z powodu ich niepopularności, w obliczu zbliżających się wyborów, stępiano ich ostrze. Np. gdy wprowadzano Kasy Chorych, uchwalono nawet termin dopuszczenia na rynek niepublicznych ubezpieczycieli. Jednak to śmiałe rozwiązanie zostało zlikwidowane w drodze nowelizacji ustawy, zanim ustawa weszła w życie. A rekordy psujstwa pobiła zamiana Kas Chorych w NFZ, czy słynna "ustawa 203", która przyznała służbie zdrowia podwyżki nie wskazując źródła ich finansowania.

Ostatnia, przeprowadzona kilkanaście miesięcy temu akcja oddłużeniowa też może okazać się półśrodkiem. Ustawodawca postanowił zaoferować zadłużonym szpitalom wyjście z długów w zamian za wprowadzenie planów restrukturyzacyjnych i porozumienie się z wierzycielami. Większość zadłużonych z tego skorzystała. Długi polskich szpitali nie tylko spadły o połowę, ale co ważniejsze, większość z nich okazała się zdolna do życia o własnych siłach w systemie, który zaczął choć trochę przypominać rynkowy. Nawet wyrok Trybunału Konstytucyjnego stwierdzający, że wierzyciele mogą zajmować wszystkie środki na kontach banków, a nie tylko 25 proc., nie okazał się tak hiobowy, jak to komentowały media. Na 780 polskich szpitali, zagrożonych bankructwem okazało się 30 placówek. Na dokładkę można było to przewidzieć. Najwięcej znajduje się na Dolnym Śląsku, gdzie sieć szpitali budowano jeszcze za PRL, kierując się nie tyle potrzebami regionalnymi, ile potrzebami wojsk Układu Warszawskiego planującymi utworzyć tam zaplecze medyczne inwazji na Zachód. Nawet trudno powiedzieć, że szydło wyszło z worka, bo pararynkowa akcja oddłużeniowa ukazała jedynie to, co było wiadomo.

W sumie można by się ucieszyć. Bankruci są nam niepotrzebni i muszą odejść. Taki właściwie był ton pierwszych komentarzy ministerstwa zdrowia. Ale właśnie w tym momencie padł też wyrok na wrocławską klinikę hematologii, być może jednego z tych dłużników, który powinien przetrwać. Jednak ministerstwo i organ założycielski tak długo lekceważyły zagrożenie, aż okazało się ono faktem, a teraz wszelkie próby ratowania bankruta okazują się sprzeczne z ustalonymi zasadami (restrukturyzacja i ugoda z wierzycielami za umorzenie części długu i tani kredyt na resztę). Nikt nie pomyślał, jak ratować pacjentów szpitala, którego może nie warto reanimować. Być może nie doszłoby do katastrofy, gdyby znacznie wcześniej ustalono słynną sieć szpitali, czyli listę placówek niezbędnych w poszczególnych regionach. Może wtedy, przy brutalnym ograniczeniu nadmiaru dolnośląskich szpitali, wystarczyłoby środków dla klinik, zwłaszcza że dyrektorem ASK został wreszcie menadżer cieszący się dobrą sławą, który ma na koncie wyciągnięcie z zapaści innego śląskiego bankruta.

Jednak kolejne rządy w Warszawie i samorządy na Dolnym Śląsku wolały populistycznie chować głowę w piasek, ulegać presji strajkowej pracowników służby zdrowia i korzystać ze wsparcia mediów, które chętnie relacjonują takie zdarzenia, niepostrzeżenie sprzedając opinii publicznej chorą teorię, że ratowanie szpitala ma coś wspólnego z ratowaniem jego pacjentów.

W rezultacie po raz kolejny jesteśmy świadkami pobudki z ręką w nocniku. Minister Religa informuje, że coś ustalił z wicepremier Gilowską. Ta wiadomości dementuje i zaznacza, że nie jest operatorem wózka widłowego, który rozwozi walizki z pieniędzmi, a rozdrażniony profesor sarkastycznie zauważa, że rzeczywiście minister finansów nie ma uprawnień operatora wózka widłowego. Zdezorientowane gazety na pierwszej stronie informują, że ratunek dla Wrocławia nadejdzie w końcu tygodnia. Na drugiej stronie, że termin akcji ratunkowej to poniedziałek, a na trzeciej - że chodzi o środę. Pikanterii sytuacji dodają związkowcy, którzy donoszą prokuraturze, że wierzyciele słusznie dochodzący praw do swoich pieniędzy popełniają przestępstwo sprowadzenia zagrożenia dla życia i zdrowia pacjentów szpitali.

Ostatecznie zapewne ASK przetrwa w wyniku ręcznego dostosowania reguł prawno-ekonomicznych do społecznych oczekiwań i będzie to miało zbawienne skutki dla jego pacjentów w krótkim okresie czasu oraz wysoce szkodliwe na dłuższą metę. Bo bajpasy dobre są w kardiochirurgii, ale fatalne w kwestii stabilizacji systemu ochrony zdrowia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2007