Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nie sposób nie bać się, kiedy już do niego zejdzie; kiedy duchy ciemności i śmierci powiedzą powtarzane przerażająco głośno “No!", coraz głośniej; mimo to Orfeusz wciąż stara się je przebłagać (frazy “Spectre. Larve. Ombres terribles!", kwieciste melizmaty na słowie “malheurs"). Nie zapłakać wreszcie, kiedy nieubłaganie zbliża się czas śmiertelnego ostatniego spojrzenia; kiedy Eurydyka (Mireille Delunsch) z niewinną, jakże zachwycającą naiwnością, będzie go o to prosić.
Minkowski ma w sobie dużo z małego dziecka. Tak szczery, naturalny i - wydawałoby się - prosty jest jego sposób na muzykę. Euforia, z jaką podchodzi do partytury. Jakby zawsze czytał ją pierwszy raz, za każdym razem na nowo, na świeżo, pokazując nieznane strony i blaski. Szuka źródeł tej muzyki, korespondencji z innymi dziełami. Jeśli je odnajdzie, to pokaże z całą okazałością (echa “Czterech pór roku" Vivaldiego w Air de Furies!).
Szuka miejsc, które można powtórzyć, przestawić, w których można dokonać drobnego, ale znaczącego retuszu (w nagraniu wykorzystał paryską wersję dzieła z 1772 roku z tenorową-męską partią Orfeusza). Jeśli piano, to na granicy słyszalności, jeśli forte, to tak, żeby zniszczyć smyczek. Wszystko, by zwiększyć dawkę emocji. By muzyka była jeszcze bardziej żarliwa, niż nam się wydawało, że może być. By dobrać się do najgłębszego i podskórnego nerwu i pulsu.
Zupełnie genialna (i odkrywcza) jest u Minkowskiego relacja napięć. Przypływ i odprężenie, ściśnięcie i rozluźnienie, narastanie i opadanie, crescendo i decrescendo, przyspieszanie i zwalnianie. Wszystko zmienne, pozbawione schematyzmu (tego Minkowski nie znosi). To jak znak firmowy. Na szczęście francuski dyrygent nie musi go zastrzegać. Jest nie do podrobienia.